/02.06.2013, późny poranek, z domu/
Zaparkowała samochód przed bramą cmentarza. Arthur Seaton z odpowiednim, kwietnym wiechciem oraz spokojnym krokiem ruszył w głąb nekropolii, nie czekając na swoją wnuczkę. Cóż, pewnie nie za bardzo chcąc jakiegokolwiek towarzystwa. Jej rola dziś była jasna - była szoferem, nie potrzebował jej ani teraz, ani, w swoim mniemaniu, w ogóle.
Joan stanęła w bezruchu obok auta. Poprawiła błękitną koszulę, która przyległa jej do pleców, po jeździe. W środku samochodu było chłodno, a na zewnątrz już niedorzecznie gorąco, z tego wszystkiego na jej przedramionach pojawiła się gęsia skórka, organizm wariował na taki szybkie zmiany.
Wolno ruszyła za swoim dziadkiem, nie podeszła do zadbanego grobu. Stanęła nieopodal w cieniu, jaki rzucało drzewo Palo Verde. Chwilę patrzyła, jak dziadek składa kwiatki, które najpewniej zeschną się do wieczora, pozostawione w pełnym słońcu. Oderwała wzrok od nagrobka i mężczyzny, mamroczącego modlitwę? W to wątpiła, po nim prędzej spodziewała się jakiegoś pełnego rozgoryczenia monologu. Wiązanka przekleństw też by pasowała.
Joan przeniosła wzrok na złote pąki spływające z gałęzi drzewa. Kwitło obficie, jak co roku, w końcu to już późna wiosna, prawie lato. I druga rocznica śmierci babci, trzecia wizyta Wharton nad tym grobem, a w sumie obok niego. Nie potrafiła się zmusić do podejścia - ona nie wierzyła, żeby coś było dalej, taka wizja była zbyt przerażająca. Nie potrzebowała przychodzić do rozkładających się szczątków, to było bez sensu.
W końcu oboje z powrotem siedzieli w samochodzie. Chciała włączyć radio, od tej ciszy były już lepsze smętne ballady, w których ostatnio lubował się stary Curwood, ale Arthur zrobił gest, żeby nie odpalała jeszcze odbiornika.
- Zgodzę się. Nie teraz. Nie w tej chwili, ale za niedługo zgodzę się. Nie na tą pierdoloną umieralnię dla starców, bo chcę umrzeć tutaj. Nigdy nie wyjeżdżałem na dłużej stąd. Wiesz to, Joan. - Starszy mężczyzna przerwał na chwilę, ona przygryzła wewnętrzną stronę policzka, nie podobało jej się taka nagła chwila "hej czas na szczerość i odrobinę rodzinnych wyrzutów w ciasnej, samochodowej przestrzeni". - Dlatego nie zrozumiem ani ciebie, ani jej. Ale w każdym razie wolę już, żeby jakiś obcy kręcił mi się po domu. No i będę mógł go wywalić za drzwi - roześmiał się krótko, bez wesołości, z cierpką miną.
- Bo mnie tak głupio wyrzucić - odpowiedziała z prychnięciem.
- Też. Poza tym jesteś taka sama, jak Sarah. Znaczy nie jesteś taką zimną suką – poprawił się po chwili, rozkładając przy tym bezradnie ręce, bo kto by pogodził się z tym, kim się stało jego jedyne dziecko. – Ale nie będziesz w stanie tu usiedzieć. Z San Diego praktycznie uciekłaś. Twoja matka uspokoiła się, jak znalazła te swoje teleskopy, fotony, pulsary i literki przed nazwiskiem. Ty, Joan tego nie masz. I szczerze, na Boga, który mam nadzieję, że czasem patrzy na tą parszywą Amerykę i ten stan, nie wierzę, że znajdziesz.
- W związku z tym jakaś konkluzja? – zapytała zła, wpatrując się usilnie przed siebie.
- Konkluzja? Bawisz się w ojca, zaraz zaproponujesz mi zajaranie trawy czy co tam – machnął lekceważąco ręką, a ona znowu westchnęła ciężko. Ich rozmowy nigdy nie szły lekko, łatwo i przyjemnie.
- Mówię ci, żebyś mogła powoli się przygotować. Będziesz mogła wyjechać, w końcu. – I co ona miała teraz zrobić? Podskoczyć z radości, odtańczyć fandango, upić się?
- Znakomicie. – Zakończyła Joan, włączyła radio, ruszyła gwałtownie. Ostatnio dziadek żegnał się już z życiem z trzy razy - na święta, nowy rok i w na początku maja, bo czemu nie, a teraz wyskoczył, że pozwoli, żeby wynająć mu profesjonalną pomoc. W sumie, żeby jej się pozbyć. Szkoda, że nie namyślił się rok temu, kiedy miała przyjemną propozycję etatu w Bostonie.
W ciszy wrócili do domu.
/zt