11.04.2013, Betty - Maro

Wieczór. Betty siedziała właśnie z Liluye w szpitalu... 
Gdy tylko Maro sie odezwał, kobieta rzuciła:
- Musisz mi pomóc... skocz do mnie do domu i poproś moja córkę o torbę z piżamą i kosmetykami do szpitala...

Spałem, zapiłem pewnie obudziłem się, właściwie mnie obudził telefon leżący na podłodze.
- Kurwa - rzuciłem jeszcze gdy telefon leżał na podłodze, ale chyba odebrałem. Nawet nie wiedziałem kto dzwoni.
- Kurwa - powtórzyłem przykładając telefon do ucha.
- Ale kto mówi? I która godzina?

- Betty, mówi, trochę szacunku, drogi kolego! Jest późno, ale ruszaj dupę. Liluye jest w szpitalu.

- Yyyy szacunku kurwa... aaa Betty, cholera - zerwałem się z łóżka, właściwie to na nim usiadłem, a Betty mogła usłyszeć trzask, tak telefon wypadł mi z ręki.
- Już już, a kto to Liluyeee? Aaa ta cizia Conora... znaczy dziewczyna... toooo co tam z nią?

Betty zapewne odeszła dalej od łóżka Liluye... a może nawet wyszła z sali.
- Dziecko straciła.

- Aaa co z tym dzieckiem - podrapałem się po głowie - ssss ooo aaa oooo kurwa - mruknąłem, szkoda Conora, tak się cieszył...
- To gdzie mam iść pocieszyć Conora tak? - chyba jeszcze nie do końca kontaktowałem.

- Connora? Pff. - prychnęła - Trza się o kobietę martwić, a nie... idź najpierw do mnie i poproś Sally o torbę. Uprzedzę ją. Czekamy w szpitalu w Appaloosa. Daj znać jak przyjedziesz.

- yyy aaa dobra to jadę, coś jeszcze?

- Nie, to wszystko... - mruknęła - ach, przekaz może, ze rano będę.
Po tych słowach się rozłączyła.