/ 1 - 4 czerwca
Gdy wróciła od Jonathana do domu to tak z niego nie wychodziła przez kilka dni. Nie mogła pomieścić w głowie problemów wszystkich naokoło oraz jednocześnie skupiać się na swoich. Czuła się cholernie samotnie. Nie odpisała na smsy.
Albo leżała w łóżku, albo na kanapie oglądając telewizję, albo po prostu szwendała się po domu niczym cień. Jej humor chyba udzielił się zwierzakom, bo przez te kilka dni były wyjątkowo spokojne i ciche. Schodził jej z drogi, jak nie one.
Catherine zawsze miała tendencję do dramatyzowania, ale teraz przerosła samą siebie. W jej jasnej głowie powstawały takie straszne scenariusze. Co się stanie. Co może się stać. Żałowała, że powiedziała o wszystkim Smithowi. Powoli zaczynała widzieć jakim jest on człowiekiem i z tego powodu zwykle aż drżała.
Z tego też powodu wieczorem dnia trzeci czerwca wyciągnęła z szafki wino. Była w paskudnym humorze z potarganymi włosami i zaschniętymi łzami na policzkach. Nie bawiła się w kieliszki. Po prostu wielka szklankę i otwieracz i wróciła na kanapę, zatapiając się na powrót w koce i poduszki, a Szczypiorek uniósł łepek, leżąc na kanapie. Spoglądał na nią jakby z wyrzutem, jakby wiedząc, że to co robi jest złe.
- Oj, nie patrz się tak na mnie, durny kundlu! - mruknęła i otworzyła butelkę, po czym nalała sobie do pełna. Jednak nie napiła się od razu. Spoglądała na szklankę i szkarłatny płn w niej. W głowie się odezwała nagle Lola. Usuń je, jeśli go nie chcesz, a nie je krzywdzisz! Położyła wolną rękę na brzuchu i odstawiła szklankę ze znów wzbierających się w gardle płaczem. Nie zrobi tego temu bachorowi. Nawet jeśli wciąż je nienawidzi. Ale zrobi coś co jej ulży, a nie zaszkodzi Toto.
Wstała i skierowała się do łazienki. Wyszukała w szafkach żyletkę i usiadła z nią na zimnych kafelkach tak jak stała. Pochyliła się do przodu, a włosy zasłoniły jej twarz. Wyciągnęła lewą rękę, a prawa jej zadrżała, gdy zbliżyła się ostrzem do śniadej skóry, pod którą była ledwie widoczna siateczka żył. Westchnęła i po prostu przejechała metalem po delikatnej skórze, rozcinając ją, aż szkarłatna, słona ciecz wypłynęła z rany.
Potem kolejny raz, kawałek wyżej. I jeszcze raz. I jeszcze wiele razy. Poczuła ulgę i zaczęła głęboko oddychać, a chęć płaczu przeszła jej jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jeszcze kilka razy, a na kafelki skapnęło trochę krwi. W końcu poczuła, że dość. Spojrzała na rozciapane przedramię, z którego wciąż sączyła się krew i uzmysłowiła sobie dopiero teraz, co takiego wyprawia. Zapowietrzyła się i rzuciła żyletką w kąt. Wstała i sięgnęła po apteczkę, by zaraz wyciągnąć wody utlenione, gazy i wszystko. Gdy się uporała z tym wszystkim to zabandażowała sobie przedramię i nie sprzątając krwi powlokła się do łóżka, by paść na nie i zasnąć.
Następnego dnia wstała z genialnym pomysłem, spowodowanym wspaniałym snem. Pośpiesznie się ubrała, zmieniła bandaż i wyleciała z domu niesiona niemalże na (diabelskich) skrzydłach.
zt