/ Początek
Może byłem martwy, może żyłem, zniknąłem a i owszem. Czy miałem na to wytłumaczenie? Nie nie musiałem się tłumaczyć przed nikim i niczym. Czy byłem wyklęty? Możliwe. Na kurtce wciąż miałem naszywkę świętych. Czy się wyrzekłem gangu? Nie wiem. Nie wyrzekłem się wartości jakie Su mi przekazał. Tak naprawdę szanowałem go za to. Powiedział mi co to zaufanie co to lojalność. Zapewne teraz mnie wyśmieją, zapewne zedrą naszywki oplują. Miałem to gdzieś.
Nigdy nie stałem na czele czegokolwiek, zawsze z tyłu, zawsze z boku. Robiłem swoje gdy było potrzeba, ale zasługiwałem też na szacunek.
Zniknąłem, tak!
Szukałem odkupienia? Nie?
Czy wróciłem? Było do czego? Można rzec że byłem w okolicy.
Zatrzymałem motocykl, w uszach ucichła muzyka wydobywająca się z jego silnika. Wciąż ten sam, niezawodny duch, który niósł mnie po drogach obu Ameryk. Ucichł zamilkł. Już za nim tęsknię. Staliśmy się jednością, jakbym wrósł w niego.
Patrzyłem na miasto nad którym wisiała klątwa... Klątwa sprzed wieków. Nikt nigdy jej nie zdejmie, nawet za tysiąc lat. Upadłe miasto i upadli ludzie w nim mieszkający. Żywiący nadzieję że kiedyś będzie potęgą.
Wolno sięgnąłem do kieszeni kurtki. Wyjąłem zgniecioną paczkę Marlboro. Zostały mi dwa papierosy, mocne symbol Ameryk, nie jakieś elektroniczne gówno. Z drugiej kieszeni wyjąłem zapalniczkę, przed twarzą pojawił się płomień, a za płomieniem miasto nad którym unosiła się łuna.
Śmieszne, paradoks. Wieczne płonące miasto. Moja zapalniczka i jej płomień były jak znicz na płycie grobowca.
Papieros rozżarzył się na jego końcu, a ja wciągnąłem biały, trujący, podobno rakotwórczy dym.
Znałem kiedyś dziewczynę, miała dwadzieścia lat umarła na raka, paliła papierosy. Jej dziadek też palił całe życie i też miał raka, umarł w wieku osiemdziesięciu siedmiu.
Czas na śmierć, na życie i umieranie był zawsze. Trzeba było tylko być na to gotowym. Czy ja byłem, nigdy nie będę. Nie za to co w życiu zrobiłem. Czy odkupię swoje winy? Wątpliwe. Zostaje mi tylko liczyć na litość stwórcy.
Wypościłem ze zgniłych płuc dym. Nie było co ratować. Puste spojrzenie wbijało się w dachy budynków, które wolno znikały w szarości nadchodzącej nocy.
Nie chciałem tam wjeżdżać do miasta, mimo tego co tam zostawiłem. Nie chciałem wracać do wspomnień. Nie było już tam miejsca dla mnie.