/ start
Ostatnie dni nie były dla biednego Johna łaskawe. Mimo, że był maj, a co za tym idzie nie było mu zimno w uszy i w nos, życie go nie oszczędzało. Po pierwsze, wciąż był rudy, co automatycznie stawiało go na przegranej pozycji nawet w rywalizacji bezdomnych z grubym panem Andrzejem, który ciągle wywalczał sobie lepsze miejsce na zaparkowanie swojego wózka z marketu. Po drugie, był biedny, więc ostatnio musiał obejść się smakiem, kiedy przechodził obok budki z hot dogami. Po trzecie, ostatnimi dniami jego życie polegało na wieczornej walce na śmierć i życie z bezdomnymi psami o kawałek miejsca na nocleg. Skubane, zawsze wybierały najprzytulniejsze kąty, a to w ślepych uliczkach, a to między kontenerami na śmieci, które w przyjemny sposób osłaniały od ewentualnego chłodniejszego powiewu wiatru. Ostatnio we wredne kundle (jeden był rudy) ukradły mu kawałek parówki, którą dostał od jakiejś uprzejmej kobiety. Przez to wszystko nieszczęsny Doe już wcale nie wiedział, czemu wilk tak wyje w księżycową noc, ani dlaczego ryś szczerzy swoje kły radośnie. Czuł, że nic nie wie, choć to i tak było niezwykle filozoficzne i przeszło mu przez myśl, by spisać na ten temat jakiś traktat sokratejski. Musiałby to jednak wyskrobać kamieniem na jakimś murze, albo na płytce chodnikowej. Albo na jakiejś serwetce, którą ukradłby z byle knajpy. Ach, słodka niewiedzy, bez ciebie człowiek faktycznie jest szczęśliwszy! myślał sobie niekiedy. Z drugiej strony bał się, że w którymś momencie dobrnąć by mógł do paraliżu mózgowego i upośledzenia umysłowego. Widział już kilku takich nieszczęśników. Bał się ich, słusznie prawdopodobnie. Jeden z nich cisnął w jego plecy kamieniem jak przechodził obok. Bolało, a Doe był przecież delikatny jak kwiatuszek.
Pociągnął w dół czapkę, którą miał na głowie. Miała napisane na krawędzi "Bad Hair Day", i nawet pasowała do stanu jego włosów. Mógłby się wreszcie gdzieś umyć. Podrapał się po tyłku i powąchał dłoń by sprawdzić, czy już nie przesiąknęła dupnym smrodem. Nie było jeszcze tak źle.
- Och, jak mi ciężko, jak mi źle...- wymamrotał pod nosem i zajrzał do śmietnika, który właśnie mijał. Cóż ciekawego mógł tam znaleźć? Jakieś paragony, sreberko od kebaba, jakiś... o fuj, to chyba był tampon! Wyciągnął łapę z pojemnika i wytarł ją o brudne spodnie. Miał wrażenie, że tej śmietnik jest jak metafora jego życia. Szary, zimny, pełen bezsensownych odpadów, z których mimo to można jeszcze coś odzyskać. Może da się rozpalić w nim (pytanie, czy z Johnie, czy w śmietniku) ten płomień prometejski. Przez myśl przeszło mu zgłoszenie się do urzędu pracy i zapytanie, czy mógłby zacząć udzielać bezdomnym korepetycji z filozofii i kulturoznawstwa. Zasiać w nich ziarno wiedzy, która- tak przecież przydatna!, mogłaby nakierować ich na odpowiednie tory.
Z tymi i innymi złotymi myślami Doe udał się w dalszą podróż po ulicach Old Whiskey, by wieczorem stoczyć kolejny bój o miejsce do spania.
zt.