/ Doeland
John pałętał się jedną z uliczek miasta rozmyślając o tym, że ominęła go walentynkowa randka. A może wybrano dla niego piękną jak nocne gwiazdy na bezchmurnym niebie Arwenę- Gabrysię? Tego by sobie nie wybaczył. Albo umówiono go na randkę z dwoma mięciutkimi melonami i kroczącą za nimi Betty? Ech, to też byłoby przykre. Postanowił zrobić coś poetyckiego ze swoim żalem. Coś, co umili mu te kilka chwil, zanim powróci do walki o przetrwanie na ulicach, walkach z bezdomnymi psami i kotami o kawałek chodnika w zaułku do spania. Wczoraj musiał nawarczeć na jednego kundla, który wlazł mu do kartonu, i nie chciał zrobić miejsca.
Wyciągnął butelkę wódki, która trzymał na takie okazje. Obowiązkowo, po amerykańsku, schowana była w papierową torebkę mająca ukryć dowód zbrodni. W razie czego powie, że to lemoniada. Tylko taka dziwnie gorzka. Szkoda, że nie miał prawdziwej, żeby to sobie popić. Odkręcił nakrętkę i pociągnął z niej mały łyk. Nie zdążył jeszcze nawet przełknąć, kiedy poczuł, że zbiera mu się na wymioty. Przełknął jednak wszystko, bo był dzielny. Drugi łyk jednak sobie odpuścił.
Nagle! Tego się nie spodziewał, muszę dodać. Poczuł niepokojące wiercenie w brzuchu, oznaczające tylko jedno. Jelitowy armagedon. Do głowy mu nie przyszło, że to może być przez pomidorową z puszki Betty, którą jadł wczoraj wieczorem. Czuł, jak robi mu się gorąco, a mięśnie zwieraczy mimowolnie zaczynają pracować. Panika, szybkie rozglądanie się we wszystkie strony. Najbliższe krzaki? Toaleta publiczna? Popędził przed siebie, jakby goniło go stado piekielnych ogarów. Właściwie, to porównanie takie miało ogrom sensu w jego sytuacji.
Odnalazł w końcu, coś na wzór szaletu. Ukryte, na poboczu, chyba na jakimś terenie prywatnym. budka dla pracowników? Nie ważne! Zamknął się tam, i zsunął prędko portki, nie mogąc dłużej wytrzymać. Uwolnił wszystko z siebie. Uwolnił swoją duszę oraz jelita, zapewniając sobie miejsce w panteonie gwiazd i szczęśliwców, którzy również stali się wolni. Pojawił się tylko jeden problem. Nie było papieru toaletowego. Spojrzał w prawo, spojrzał w lewo, odwrócił się za siebie- nic! Westchnął ciężko, i wyciągnął z reklamówki książkę Darcy'ego. Wyrwał z niej kilka kartek i się nimi podtarł. Cóż innego miał zrobić? Liści żadnych pod ręką nie było. Oporządził się sposobnie, doprowadził do ładu, książkę na powrót do siatki wrzucił. Chciał już wyjść, kiedy pojawił się kolejny problem.
Drzwi były zamknięte.